Niebieska szkoła Jakub Stachowski,    2 listopada 2022

Przeprawa Ósemkowicza przez Ocean Atlantycki – relacja z Niebieskiej Szkoły 31

Wiosną tego roku brałem udział w Niebieskiej Szkole. Zastanawiacie się pewnie, co to takiego. Jest to program rejsów morskich, połączonych z nauką szkolną, organizowanych na polskim żaglowcu STS Fryderyk Chopin. Młodzież licealna i uczniowie klas ósmych z całej Polski, spotykają się, by na prawie dwa miesiące połączyć swoją pasję do żeglowania z obowiązkami szkolnymi.

Nasza przygoda zaczęła się 5 kwietnia o godzinie 6.30 na warszawskim Lotnisku Okęcie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się całą załogą, żeby razem wylecieć na Jamajkę, gdzie czekał na nas statek. Lecieliśmy łącznie trzema samolotami oraz mieliśmy 3 międzylądowania – we Frankfurcie nad Menem, w Zurychu, oraz w Punta Cana na Dominikanie, a cała podróż trwała ponad 18,5 godziny.

Jamajka gorąco nas przywitała. Dosłownie od razu po wyjściu z lotniska w Montego Bay uderzyła nas fala gorąca, choć był to środek nocy! Jadąc autokarem, po raz pierwszy ujrzeliśmy kochanego Chopina – wyglądał nieziemsko, stojąc na kotwicy pośrodku zatoki. Przyjechaliśmy na pomost, skąd po parę osób naraz odbierały nas pontony i zawoziły na żaglowiec. Mknięcie po powierzchni czarnej wody, która zlewała się z niebem było niesamowitym przeżyciem. Cud, że żaden z naszych bagaży nie spadł do wody! Załoga powitała nas na statku i przydzieliła do kajut (statkowych pokoi). Trafiłem do „Kartonu”, czyli największej – dziewięcioosobowej kajuty. Po wstępnym rozpakowaniu została zwołana zbiórka na rufie (tylnej części pokładu statku), gdzie zapoznaliśmy się z całą załogą i z zasadami panującymi na statku. Zostaliśmy podzieleni na trzy wachty (grupy pełniące razem zadania na statku). Mnie przydzielono do wachty III. Jako iż byliśmy bardzo zmęczeni, większości informacji mieliśmy się dowiedzieć dopiero rano. Uradowani udaliśmy się do naszych koi (łóżek). Nie wszyscy jednak mogli dostąpić tej przyjemności. Wachty pełniące wachty nocne musiały wyznaczyć osoby do pełnienia wacht kotwicznych, których zadaniem było pilnowanie, czy kotwica się nie zerwała. Moja wachta mogła na szczęście iść spać.

W tym miejscu warto zrobić pauzę i przybliżyć Wam, drodzy czytelnicy ogólny zarys życia na statku. Jak już wspomniałem, na Chopinie funkcjonował podział na trzy wachty – I, II, III. Każda z nich pełniła swoje obowiązki dwa razy w ciągu doby przez cztery godziny, czyli łącznie osiem godzin dziennie. I wachta od 00.00 do 04.00 oraz od 12.00 do 16.00, wachta II od 04.00 do 08.00 oraz od 16.00 do 20.00, a wachta III od 08.00 do 12.00 oraz od 20.00 do 24.00. W czasie pełnienia wachty, wachta (wachtą nazywamy grupę ludzi ją pełniącą, jak również czas jej pełnienia) mogła pełnić jeden z trzech rodzajów wacht: nawigacyjną, trapową i kotwiczną. Nawigacyjną pełni się na morzu, gdy statek nie stoi w porcie. Cała wachta znajduje się na pokładzie. Jedna osoba steruje, dwie stoją na oczach i wypatrują potencjalnych niebezpieczeństw (innych jednostek, kontenerów, śmieci, bojek, latarni morskich, itp.), a reszta osób ma standby, czyli czeka na swoją kolej na sterze lub oku. Pozostałe dwie wachty pełni się w porcie i nie wymagają one już udziału całej wachty. Wystarczą dwie osoby zmieniane co jakiś czas. Podczas kotwicznej pilnuje się, czy kotwica się nie zerwała. Podczas trapowej pilnuje się wejścia na statek i cum.

Poza nimi istniały też wachty dla pojedynczych osób z każdej wachty. Codziennie z każdej wachty jedna osoba miała wachtę kambuzową, jedna mechaniczną, jedna bosmańska, dwie rejony oraz co jakiś czas dwie PR. Wachta kambuzowa pracowała w kambuzie (statkowej kuchni) i pomagała kukowi przygotowywać posiłki (do tej pory pamiętam, jak ciężko się zmywało po 52-osobowej załodze). Mechaniczna pomagała mechanikom przy pracach z sinikiem, hydrauliką, elektryką itp. Bosmańska na polecenie bosmana wykonywała wszystkie prace związane z zewnętrznymi elementami żaglowca. Rejony codziennie po śniadaniu sprzątały przydzieloną danej wachcie część statku. PR-y pisały krótkie relacje z danego dnia, które były wstawiane na stronę żaglowca.

Oprócz regularnych wacht, o każdej porze dnia i nocy mógł być ogłoszony alarm do żagli, podczas którego wszystkie wachty (oprócz kambuzowych) musiały jak najszybciej znaleźć się na pokładzie i pracować przy linach lub klarować żagle pod czujnym okiem Oficerów.

Część 2. – szkolenia; poznawanie Jamajki; pierwsze podniesienie kotwicy; świecąca woda; liny

Skoro wiecie już jak mniej więcej wygląda życie na żaglowcu, to czas wrócić do opowieści. O 8.00 całą załogą spotkaliśmy się na podniesieniu bandery (flagi kraju, w którym zarejestrowany jest statek), czyli codziennym rytuale, podczas którego cała załoga zbiera się na rufie, a Kapitan i załoga stała podają ogłoszenia, przekazują plan dnia. Kapitan jeszcze raz powitał nas na pokładzie i zapowiedział, że dzień będzie wypełniony szkoleniami. Oficerowie zrobili nam wykład z bezpieczeństwa na żaglowcu, ogólnego zarysu działania i rozmieszczenia lin na statku, a także pokazano nam jak spuszczać na wodę pontony, prawidłowo zakładać szelki i bezpiecznie wchodzić na reje. Gdy pod wieczór mieliśmy już wszystko zaliczone, mieliśmy możliwość zejść na ląd, by w grupach pozwiedzać Montego Bay – czyli drugie co do wielkości miasto na Jamajce.

Choć wielu osobom się ono podobało, mnie akurat to miasto niezbyt przypadło do gustu. Wszędzie było tłoczno i obskurnie, a jako piesi musieliśmy bardzo uważać, byśmy nie zostali potrąceni, gdyż na Jamajce chodniki i przejścia dla pieszych są rzadkością. Ludzie byli bardzo uprzejmi, lecz również nachalni, przez co czułem się nie do końca komfortowo. Ciemność wieczoru dodatkowo nie polepszała sytuacji. Najbardziej pozytywnie na pewno zapamiętałem zachód słońca na tle zatoki, który obserwowaliśmy, siedząc na plaży.

Następnego dnia również mieliśmy możliwość zejścia na ląd i dogłębniejszego poznania Montego Bay. W świetle dnia miasto wyglądało lepiej, jednak ciągle nie potrafiłem w nim ujrzeć karaibskiego uroku. Zmieniła to dopiero wieczorna wycieczka. Pojechaliśmy do jamajskiego baru, gdzie mieliśmy okazję zjeść smaczne jamajskie danie – Jerk Chicken – czyli grillowanego kurczaka przyprawionego specjalną mieszanką przypraw. Następnie udaliśmy się nad Luminous Lagoon, gdzie mieliśmy możliwość wykąpać się w lagunie, w której żyją dość ciekawe mikroorganizmy. Było to magiczne przeżycie, gdyż przy każdym ruchu woda świeciła na błękitno!

Kolejnego dnia po raz pierwszy wypłynęliśmy i obraliśmy kurs na wschód. Nasza żeglarska przygoda rozpoczęła się, a razem z nią pierwsze wachty nawigacyjne. Wiatr we włosach, szum fal, bujanie na falach. Ta sielankowa atmosfera, choć piękna dla umysłu, nie była miła dla każdego organizmu. U niektórych załogantów zaczęła dawać o sobie znać choroba morska. Na rufie można było zaobserwować parę osób próbujących walczyć z jej objawami, co jakiś czas wychylających się przez burtę i toczących żywe rozmowy z Neptunem. Mnie to na szczęście ominęło. W takich to właśnie okolicznościach minęły nam dzień i noc.

Gdy obudziłem się następnego dnia, bujanie ustąpiło. Zaintrygowany wyszedłem na pokład, gdzie moim oczom ukazała się piękna panorama Port Antonio, naszego następnego celu na Jamajce. Na banderze Kapitan oznajmił, że po śniadaniu czeka nas wycieczka. Pojechaliśmy do Blue Lagoon, czyli malowniczej zatoczki z lazurową wodą ukrytej pośród dżungli. Mieliśmy chwilę, by popływać i pobawić się na linach i huśtawkach zwisających z drzew. Następnie popłynęliśmy w grupach łodzią na Monkey Island, gdzie również mieliśmy chwilę dla siebie i porobiliśmy masę zdjęć. Wracając, widzieliśmy pływające obok nas żółwie morskie. Po powrocie do Port Antonio dostaliśmy czas wolny dla siebie i zanurzyliśmy się w uliczkach miasta. Jest ono znacznie mniejsze i spokojniejsze niż Montego Bay, przez co wywarło na mnie bardziej pozytywne wrażenie, dodatkowo poprawiła je lokalna kuchnia. Jeśli kiedyś znajdziecie się na Jamajce, koniecznie spróbujcie patties, są przepyszne. Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy na pokład Fryderyka Chopina.

W nocy wypłynęliśmy w dalszą podróż. Przez kilka następnych dni żeglowaliśmy w kierunku następnego celu – Kuby. Po drodze coraz bardziej wprawialiśmy się w obsłudze żaglowca, przed dopłynięciem do Kuby każdy musiał się nauczyć nazw i lokalizacji wszystkich lin na żaglowcu, a następnie zaliczyć to u oficera wachtowego. Nie było to łatwe zadanie, obowiązkowych lin było (o ile nie pomyliłem się w liczeniu) aż 164 (165 z ringabuliną – liną od dzwonu), a nieobowiązkowych 9. Wszyscy jednak przyłożyli się do zadania, karą za jego niewykonanie był brak możliwości zejścia na ląd na Kubie, co bardzo nas zmotywowało.

Część 3. – Kuba, czyli skok w inną epoki; początek przeprawy przez ocean

Po kilku dniach dopłynęliśmy do mariny w Varadero – kubańskim kurorcie wczasowym. Niestety procedury sanitarno-graniczne tak się dłużyły, że dopiero po paru godzinach mogliśmy zejść na ląd. Dostaliśmy kilka godzin czasu wolnego, więc stęsknieni za lądem postanowiliśmy zwiedzić port. Po półgodzinnym marszu dotarliśmy do pasażu w stylu lat 50., gdzie miały się mieścić restauracje i sklepy. Ku naszemu zaskoczeniu i rozczarowaniu wszystko było zamknięte. Otwarta była jedynie kręgielnia, jednak prawie nic nie można było w niej kupić. Nawet kartki z kodami do internetu, na które bardzo liczyliśmy, zostały wyprzedane. Zrezygnowani wróciliśmy na statek, gdzie czekało nas wielkie klarowanie żagli.

Następnego dnia była wycieczka do stolicy Kuby – Hawany. Rano na parking koło statku przyjechały po nas klasyczne amerykańskie samochody. Każdy mógł wybrać, w którym chce jechać. Jazda samochodem, który powstał 50 lat przed moimi narodzinami była bardzo ciekawym przeżyciem. Po około 2 godzinach jazdy, z przerwą w punkcie widokowym z widokiem na najwyższy most na Kubie, dojechaliśmy do stolicy. Zatrzymaliśmy się przy hiszpańskiej twierdzy, skąd rozciągał się piękny widok na cała Hawanę. Następnie przejechaliśmy do centrum, gdzie przesiedliśmy się do równie starych i pięknych kabrioletów. Objechaliśmy w nich miasto dookoła, zwiedzając je z tej ciekawej perspektywy. Żeby zwiedzić Starą Hawanę musieliśmy opuścić samochody i dalej udać się pieszo. Hawana jest bardzo pięknym miastem, a jego mieszkańcy są bardzo mili i towarzyscy. Choć wiele kamienic jest zniszczona, to dodaje to tylko miastu uroku. Podczas zwiedzania mieliśmy też możliwość spróbować specjału lokalnej kuchni – madre viejas – które z czystym sumieniem mogę Wam polecić. Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy na statek. Następnego dnia z bagażem miłych wspomnień odpłynęliśmy z Kuby (po kolejnej strasznie długiej odprawie granicznej).

Kolejnego dnia obchodziliśmy Wielkanoc. Od samego rana dało się wyczuć świąteczną atmosferę. Po bardzo pysznym i uroczystym śniadaniu w dobrych humorach rozpoczęliśmy dzień. Późnym popołudniem naszym oczom ukazała się panorama amerykańskiego Miami. Wyglądało ono bardzo pięknie. Zarówno na tle zachodzącego słońca, jak i podświetlone przez światła w nocy. Niestety nie było nam dane zejść na ląd, gdyż nie mieliśmy wiz i śpieszyliśmy się do Europy. Jak się później okazało, był to ostatni ląd, jaki było nam dane ujrzeć przed Azorami.

Część 4. – lekcje; woda na horyzoncie; gwiazdy; gdzie ten ląd?

Dzień po Wielkanocy skończyły się nasze „wakacje” i rozpoczęliśmy naukę szkolną. Zostaliśmy podzieleni na cztery klasy, w zależności od naszych klas i profili w szkołach lądowych. Tak oto powstała klasa pierwsza liceum łączona z klasą ósmą szkoły podstawowej, klasa druga, klasa trzecia ogólna i klasa trzecia bardziej matematyczna. Ja trafiłem do tej ostatniej. Każda klasa miała przydzielone do nauki swoje miejsce na statku. Lekcje odbywały się w klasie (dziobowej nadbudówce), mesie (statkowej stołówce) oraz w przytulnym salonie kapitańskim, który został przydzielony mojej klasie. W przypadku lepszej pogody lekcje mogły się też odbywać na pokładzie. Każdy dzień szkolny był inny, jednak wszystkie cechowała pewna rutyna. Lekcje były podzielone na dwa bloki od 10.00 do 13.15 oraz od 15.00 do 18.15. W jednym bloku były cztery 45-minutowe lekcje przedzielone 5-minutowymi przerwami. Oprócz tego między godziną 20.00 a 21.00 funkcjonowała godzina nauki własnej. Poza godzinami lekcyjnymi odbywały się normalnie wachty, w związku z czym ilość snu była mocno ograniczona. Drugiego dnia lekcji nastąpiła też zmiana wacht. Wachta III stała się wachtą II, wachta II wachtą I, a wachta I wachtą III.

Co kilka dni Kapitan ogłaszał dzień dla statku. Takiego dnia lekcje nie odbywały się. Zamiast tego pełniliśmy normalnie wachty nawigacyjne i zajmowaliśmy się statkiem – sprzątaniem, malowaniem, odrdzewianiem, szyciem żagli i wieloma innymi ważnymi rzeczami. Mieliśmy też trochę czasu dla siebie, mogliśmy pospać, pooglądać filmy, seriale, zrobić pranie lub cokolwiek innego, na co mieliśmy ochotę. W dni dla statku odbywały się czasem również wykłady o żeglarskiej tematyce i wieczorki szantowe. Generalnie nie było czasu na nudę.

Początkowo żegluga w stronę Europy zupełnie nam nie szła, gdyż wiatr wiał nam dokładnie z obranego przez nas kierunku, co bardzo rzadko się zdarza o tej porze roku. Jako iż Chopin niezbyt dobrze radzi sobie z bajdewindami (wiatrem wiejącym pod kątem od dziobu), to przez parę dni niewiele się przesunęliśmy pływając zygzakiem. Dopiero po kilku dniach wiatr się zmienił i mogliśmy w końcu ruszyć we właściwym kierunku. W czasie żeglugi raz na jakiś czas spotykaliśmy delfiny i latające ryby, a raz przy naszej burcie wynurzył się wieloryb.

Z dnia na dzień zbliżaliśmy się ku północy, więc robiło się coraz chłodniej. 27 dnia rejsu znowu zmieniły się wachty. Doskonale pamiętam pierwszy dzień w I wachcie. Jak tylko chwilę przed północą stawiliśmy się na pokładzie, naszym oczom ukazał się nieziemski widok nocnego nieba. Tylu gwiazd na niebie w jednym momencie nigdy w swoim życiu nie widziałem. Niebo było tak przejrzyste i ciemne, że gwiazdy były doskonale widoczne. Dodatkowo co jakiś czas można był zaobserwować spadające gwiazdy! Magiczne wspomnienie.

Część 5. – nareszcie ląd!; zieleń i biel; piękne krajobrazy; cywilizacja i internet

Tydzień po zmianie wacht na naszej wachcie ukazały się nam światła tuż nad linią wody. Nie były to jednak gwiazdy czy inne statki, lecz światła od tak dawna upragnionych Azorów! Po kilkudziesięciu minutach wpłynęliśmy też w zasięg sieci komórkowej. Po raz pierwszy od kiedy łapaliśmy wifi pod KFC w Port Antonio mogliśmy skontaktować się ze światem. Cały miesiąc żyliśmy bez dostępu do internetu i połączeń telefonicznych. Dopiero kiedy czegoś zabraknie, człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo to może być potrzebne. Pamiętam, jak pewnego dnia rozgorzała dyskusja na temat, ile stanów mają Stany Zjednoczone. Wszyscy kojarzyli, że około 50, ale nikt nie potrafił podać prawdziwej liczby i jej uzasadnić. Przekopaliśmy wszystkie książki, jakie były na żaglowcu i nigdzie nie znaleźliśmy tej informacji. Niby nieznacząca rzecz, a potrafi dokuczyć. Po sprawdzeniu bieżących informacji, po zakończeniu wachty szybko skryliśmy się pod pokładem i poszliśmy spać.

Rano obudziłem się chwilę przed pobudką o 7.30. Pierwsze wrażenie – cisza (silnik wyłączony) i brak ruchu. Zaintrygowało mnie to, więc szybko się ogarnąłem i wyszedłem na pokład. Widok odebrał mi dech w piersiach. Azory już nie były tylko jakimiś światełkami w nocy, lecz wyspami wulkanicznymi znajdującymi się tuż przy nas, niemal na wyciągnięcie ręki. Widok wszechobecnej zieleni i zabudowań miasta powalił mnie po tak długim czasie obserwowania wyłącznie oceanu. W jednej chwili te mistyczne Azory, o których dyskusje toczyły się od pożegnania Kuby, stały się faktem. Na banderze dowiedzieliśmy się dwóch ciekawych rzeczy. Pierwsza – od wypłynięcia z Kuby minęły 22 dni nieprzerwanej żeglugi. Dzięki temu prawie pobiliśmy rekord Niebieskich Szkół pod względem najdłuższego okresu żeglugi z Karaibów na Azory. Druga – chwilowo musi nam wystarczyć widok Azorów, gdyż okazało się, że jest niedziela (ach ten niedający się określić czas na statku) i musimy poczekać, aż ktoś w Horcie się obudzi i zostaniemy wpuszczeni do portu. Wykorzystałem okazję i tak jak większość osób zadzwoniłem do rodziców i przyjaciół. Usłyszeć i zobaczyć ich na połączeniu video (chwała roamingowi danych w UE) po tylu dniach bez kontaktu, to było coś niesamowitego. W końcu jednak nadeszła długo wyczekiwana chwila i zacumowaliśmy w marinie (marina w Horcie jest jedną z najczęściej odwiedzanych marin na świecie). Pierwszy krok na stały ląd – cudowny. Tego dnia dostaliśmy możliwość zwiedzania na własną rękę. Uradowani zanurzyliśmy się w uliczkach pięknego miasteczka. Po paru godzinach wróciliśmy na statek, gdzie po raz pierwszy od dawna mieliśmy możliwość się wyspać. 8 godzin niczym nieprzerwanego snu – sen się ziścił.

Rano dowiedzieliśmy się, że czeka nas wycieczka. Najpierw odwiedziliśmy punkt widokowy, z którego mogliśmy podziwiać miasto. Dalej pojechaliśmy na kalderę najwyższego na wyspie wulkanu, którą obeszliśmy dookoła. Ciągle nie wiem, skąd mieliśmy na to energię, jednak było warto, widoki były przepiękne. Następny przystanek – bar i lunch, na który składały się burgery z lokalnej wołowiny. Ostatnim przystankiem wycieczki było miejsce, w którym niegdyś płynąca lawa zetknęła się z oceanem, tworząc w ten sposób niezwykłe formacje skalne. Widoki były nieziemskie, jakby z innej planety. Po 22.00 odpłynęliśmy w kierunku Starego Kontynentu.

Część 6. – konkurs nawigacyjny; sztorm; pomiędzy Szkocją a Orkadami; Morze Północne

Następne dni mijały monotonnie pod znakiem lekcji. Jednak pewnego dnia, tuż po zmianie wacht (wróciliśmy do wachty trzeciej) zostaliśmy wyrwani z rutyny, gdyż podczas dnia dla statku zostało ogłoszone wielkie malowanie. Naszym zadaniem było odmalować wszystkie nadbudówki. Każda wachta podczas swojej wachty malowała inną część statku. Z kolei następnego dnia przyszedł czas konkursu nawigacyjnego. Każda wachta na początku swojej wachty otrzymywała od oficera pozycję i kurs. Wykorzystując różnego rodzaju przyrządy oraz znając kurs, którym płynęliśmy, mieliśmy wyznaczyć pozycję końcową. Nasza wachta wygrała konkurs o włos.

Dwa dni później na banderze otrzymaliśmy wiadomość, która rozbudziła nas lepiej niż poranna kawa. Kapitan poinformował nas, że przeżyjemy sztorm. Z tego powodu lekcje odbywały się tylko do obiadu. Dostaliśmy również polecenie zamknąć pokrywy sztormowe od wszystkich bulajów i zaształować (zabezpieczyć) wszystkie nasze rzeczy. Z godziny na godzinę wiatr się wzmagał, a fale rosły. Przed przyjściem burzy zrzuciliśmy większość żagli i zostawiliśmy tylko jeden rejowy i jeden trójkątny. Gdy przyszła kolej mojej wachty, sztorm już się zaczął. Ze względów bezpieczeństwa zostaliśmy wyjątkowo odesłani do klasy (dziobowej nadbudówki) z przykazaniem, abyśmy byli w każdej chwili gotowi wyjść na pokład. Na mostku przebywali wyłącznie Kapitan, oficer wachtowy, sternik oraz para oczu. Niestety nie udało mi się załapać na ster, jednak dwa razy stałem na oku, co również było emocjonującym przeżyciem. Jak tylko wyszedłem na pokład, znienacka uderzył we mnie bardzo silny wiatr. Gdy dotarłem na stanowisko, przypiąłem się do relingu, żeby nie wypaść. Fale były tak wysokie, że czasem zasłaniały cały horyzont. Czasami zza chmur i sponad fal ukazywał się jasny księżyc, oblewając nas swym światłem. Wiatr ryczał tak głośno, że trudno było usłyszeć drugą osobę. Przechył zmieniał się wraz z falami z jednej strony na drugą, przekraczając czasami 30 stopni. Krople wody po nawietrznej uderzały z całej siły prosto w twarz (ciągle się zastanawiam, czy to był deszcz, czy woda z oceanu, a może to i to). Co jakiś czas fale załamywały się na burcie, oblewając nas wodą. Początkowo czułem lekki strach, jednak z czasem zmienił się on całkowicie w ekscytację. Było to niesamowite przeżycie. Jak się później dowiedzieliśmy, wiatr wiał z prędkością 8 – 9, w porywach do 10 stopni w skali Beauforta (od sztormu do bardzo silnego sztormu). W nocy doszło też do dość ciekawego incydentu – pewna fala zabrała ze sobą jedną z tratw ratunkowych. Rano bandera została odwołana, bo choć wiatr zelżał, to fale ciągle były kolosalne. Po krótkich negocjacjach ze starszym wachty udało mi się wyprosić u niego ster. Do dzisiaj pamiętam te fale i to uczucie, które towarzyszyło mi przez całą godzinę. Moim zadaniem, jako sternika, było trzymanie kursu i dostosowywanie go względem fal. W normalnych warunkach kurs wahał mi się o 1-2 stopnie w prawo lub w lewo, teraz o 20 stopni w prawo lub w lewo. Po naszej wachcie warunki już tak się polepszyły, że po obiedzie zostały wznowione lekcje z dnia poprzedniego. W związku ze sztormem Kapitan podjął decyzję, że będziemy opływać Wyspy Brytyjskie od zachodu i północy.

Im dalej płynęliśmy na północ, było coraz zimniej. W nocy temperatura potrafiła spaść poniżej 10 stopni Celsjusza. W porównaniu do ponad 30-stopniowej Jamajki było bardzo zimno. Po paru dniach żeglugi naszym oczom ukazały się klify Szkocji, a razem z nimi zasięg sieci komórkowej. Wszyscy skorzystali z taniego brytyjskiego roamingu i skontaktowali się ze światem. Przepływając pomiędzy Szkocją a Orkadami, doświadczyliśmy dość intrygującego zjawiska, które tam występuje, a mianowicie bardzo silnych prądów morskich. Aby nie siłować się z naturą, zatrzymaliśmy się na chwilę w zatoce i poczekaliśmy, aż prąd zmieni kierunek. Dzięki temu zamiast płynąc bezpośrednio pod prąd, płynęliśmy z prądem, który w kulminacyjnym momencie rozpędził nas na silniku do zawrotnej szybkości 13 węzłów (normalnie przy braku prądu i tych samych ustawieniach silnika płynie się 8 węzłów).

Po wpłynięciu na Morze Północne na horyzoncie pojawiły się liczne platformy wiertnicze. Stojąc na oku (czyli obserwując pole widzenia odpowiadające 180 stopniom), w jednej chwili można było zobaczyć kilkanaście takich platform.

Część 7. – Skagen; francuski impresjonizm; ostatnie dni rejsu; Świnoujście; Szczecin; parada rejowa; koniec przygody

Przy sprzyjającym wietrze dość szybko dopłynęliśmy do Danii. Zatrzymaliśmy się w Skagen, czyli najbardziej wysuniętej na północ miejscowości Półwyspu Jutlandzkiego. Miasteczko było bardzo urokliwe, wszędzie stały domy wybudowane w charakterystycznym skandynawskim stylu. Oprócz tego w całym porcie śmierdziało rybami, gdyż był on pełen kutrów rybackich. W Skagen mieliśmy półtora dnia czasu dla siebie, który oczywiście dokładnie wykorzystaliśmy. Wypożyczyliśmy rowery i zwiedziliśmy wszystkie atrakcje – zasypany przez wydmę kościół, Przylądek Grenen, czyli punkt zetknięcia Morza Bałtyckiego z Morzem Północnym (wygląda to niesamowicie, fale z dwóch stron zderzają się, tworząc na wodzie wyraźną linię) oraz lokalne muzeum. Oprócz dzieł lokalnych twórców (wszędzie morze, rybacy, lokalne rodziny), była tam również czasowa ekspozycja francuskiego impresjonizmu. Szczególnie przykuł moją uwagę obraz, którego absolutnie nie spodziewałem się zobaczyć w małym duńskim miasteczku, a mianowicie „Impresja, wschód słońca” Claude’a Moneta, który normalnie znajduje się w Paryżu.

Ostatnie dni rejsu, już bez lekcji, staraliśmy się wykorzystać na nacieszenie się żaglowcem i sobą nawzajem. Czas mijał nieubłaganie i coraz mniej go zostawało do zakończenia naszej przygody. Ostatnim portem, do którego wpłynęliśmy, było Świnoujście. W porcie przygotowaliśmy statek do wpłynięcia do Szczecina, przećwiczyliśmy planowaną na następny dzień paradę rejową (o niej opowiem za chwilę), spakowaliśmy się i poszliśmy na miasto. Wieczorem zaliczyliśmy ostatni wieczorek szantowy. Myśl o tym, że jutro nasza przygoda się zakończy, coraz bardziej docierała do wszystkich. Każdy chciał jak najlepiej wykorzystać te ostatnie chwile z innymi. Jednak zmęczenie wzięło górę i po szantach poszliśmy spać.

Wcześnie rano obudził nas zapowiedziany alarm manewrowy i wypłynęliśmy na Odrę w kierunku Szczecina. W czasie wachty zaliczyłem moje ostatnie oko i ostatni ster. Przed 10.00 naszym oczom

ukazał się cel naszej podróży. Zgodnie z planem zrobiliśmy paradę rejową. Większość załogi weszła na maszt i przypisane im poprzedniego dnia reje. Mi udało się dostać fokbombramreję, czyli drugą najwyższą reję na przednim maszcie, byłem bardzo szczęśliwy. Na lądzie czekali nasi rodzice, którzy obserwowali nasze wejście. Podobno wyglądało imponująco. Tuż przed przybiciem do nabrzeża, wszyscy szybko zeszliśmy na pokład i po raz ostatni zajęliśmy się obsługą cum. Po zakończeniu manewrów, zebraliśmy się całą załogą na rufie, gdzie zostały rozdane opinie z rejsu, świadectwa szkolne oraz nagrody. Gdy wszyscy wszystko otrzymali, Kapitan ogłosił zakończenie rejsu i pożegnaliśmy się z całą załogą. Przed rozjechaniem się do domów oprowadziliśmy jeszcze naszych rodziców po pokładzie, żegnając się tym samym ze statkiem, który przez prawie dwa miesiące był naszym domem.

Przepłynięcie Oceanu Atlantyckiego na pokładzie „Fryderyka Chopina” było niesamowitą przygodą, która na zawsze pozostanie w moich wspomnieniach. Łącznie udało nam się przebyć odległość 6 874 mil morskich, czyli około 12 730 kilometrów. Jestem wdzięczny całej załodze, że mogłem przeżyć z nimi ten czas. Choć nie zawsze było łatwo, nie żałuję ani jednej chwili spędzonej z nimi na pokładzie. Dziękuję również Wam, drodzy Czytelnicy, że razem ze mną dobiliście do końca mego rejsu. Mam nadzieję, że się Wam podobało.

Cytując Pierwszą Oficer: Dziękuję, odbój, smacznego, dobranoc.

Jakub Stachowski